Rano budzą mnie hałasy. Objazdowe wycieczki po okolicy zjeżdżają się tu od samego rana. Póki da się przejechać terenówką, to jest sezon. O dziwo w tym miejscu, jak i na całym solnisku, jest zasięg internetu komórkowego. Zapewne ze względu na turystów.
Salar jest dosyć płaski, bo rok w rok wyrównuje się jego powierzchnia, przez kolejne rozpuszczenia i odparowania wierzchniej warstwy. Jednak poziom wody nie jest równomierny. Z punktu widokowego widać mechanizm. To wiatr przesuwa wodę z jednej na drugą stronę.
Czas ruszać. Droga jest po płaskim, ale po mokrym jeździ się sporo ciężej. Powoli się wypogadza. Ponieważ powierzchnia zalanego solniska to perfekcyjne lustro, słońce daje na całego. Ponadto wysokość nad poziomem morza robi swoje i tutaj do powierzchni ziemi dociera zdecydowanie więcej promieniowania UV. Kominiarka na twarz, okulary na nos, a wszystko to, co zostało odsłonięte, musi zostać obficie posmarowane kremem do opalania. To oczywiście nie uchroni mnie przed czerwonymi śladami na twarzy, ale przynajmniej skóra nie będzie schodzić.
Jedyne miejsce, gdzie można przysiąść i chwilę odpocząć, to takie placki soli, które nieco wystają nad powierzchnię wody. Powoli, na azymut, ale do przodu. Pogoda znowu się odwraca, nadchodzi kolejna burza, której już nie uniknę.
Deszcz wali w twarz, a ja pilnuję tylko linii na soli. W końcu z powrotem pojawia się masa wody, jestem blisko brzegu. Niestety tutaj umoczenia uniknąć się nie da, przy wyjeździe jest wody po kolana.
Starałem się jechać dalej od szlaków po których poruszają się terenówki. Ponieważ to są boliwijscy kierowcy, niczego mądrego po nich nie można się spodziewać. Kilkanaście lat temu dwa takie samochody pełne turystów przydzwoniły tu w siebie na czołówkę. Rezultatem było 13 trupów i tablica pamiątkowa przy tym wjeździe na solnisko.
Do Uyuni mam jeszcze ładny kawałek. Dojeżdżam do Colchani, małej wioski, która w tej pogodzie wygląda jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Błoto pod kołami i szarobure domy. Wtem widzę jakiegoś rowerzystę z naprzeciwka. W dodatku jakiś znajomy się wydaje. To jeden z poznanych wcześniej Chińczyków, Su. Problem z aparatem rozwiązał w ten sposób, że kupił używaną lustrzankę Nikona w Potosi, a teraz próbuje jakoś wjechać na Salar. Wymieniliśmy się informacjami, wspomniał o Casa de Ciclistas w Uyuni. Czas się tam wybrać.
Dojeżdżam do miasta, które jest jeszcze inne niż poprzednio mijane. Wala się tutaj masa nawianego piachu, a dookoła pełno terenówek, głównie starych Toyot. Turyści to tutaj główny biznes, stąd miłym przypadkiem jest powstanie tutaj Casa de Ciclistas.
Lokalizuję Pingwina na rowerze, znak rozpoznawczy. W środku praca wre, bo Casa jest otwarta od niedawna i z pomocą nowych lokatorów dopiero nabiera kształtu. Załapałem się na operację montowania wieszaka na rowery. Casa w Uyuni nie ma jako-takiej „opłaty za nocleg”. Możesz zostawić swoje „co łaska”, możesz pomóc przy jakiś robotach w środku. Właścicielka ma obok swój dom oraz restaurację, a Casa to tak jakby zaplecze. Jest tutaj jedno pomieszczenie będące mini piekarnią, ale to nie zmienia faktu, że pieczywo wszędzie w Boliwii jest dość podłe w smaku. Sanepidu tutaj nie ma, więc nikt się o taką organizację i brak książeczki nie przypieprzy.
Sporym priorytetem było dla mnie pozbycie się soli z siebie i roweru. Jednak nie ma tak łatwo, w Uyuni często ciśnienia w kranie nie ma i tylko to co naciurka do miski jest do użycia. W Ameryce Południowej są popularne zbiorniki na dachach, robiące za wieżę ciśnień. Jednak Casa jeszcze takiego bajeru się nie doczekała. Biorę więc szczotę i na razie zgrubnie strząsam białe płaty przed drzwiami. Rower i ciuchy muszą poczekać na mycie do jutra.
W międzyczasie dojeżdża jeszcze jeden rowerzysta, którego też kojarzę. To Chińczyk Timur. Wpadł tutaj na nocleg, ale jutro rusza na Salar. Wytłumaczyłem, że to nie będzie takie łatwe i przyjemne w obecnej chwili.
Ja zostaję jeszcze jeden dzień, jutro sylwester, a ekipa jest tutaj całkiem duża. Większość z rowerzystów jest z Kolumbii, tam sakwiarstwo jest całkiem popularne. Dodatkowo, właścicielka przybytku, Miriam, jest jeszcze na etapie dużego zaangażowania, więc świętuje nowy rok razem z nami. Na sylwestra nie pija się tutaj tyle co u nas, ale też lubi się dobrze zjeść.