Pagórki i bagna.
Obudziłem się dość wcześnie, pomimo, że pogoda nie zachęcała do wyjścia z namiotu. Wyciągnąłem nawet zimowe rękawice. Na domiar złego, chyba nieco się podziębiłem, cieknie mi z nosa i latam po krzakach. Przy tym stężeniu komarów, z czystym sumieniem, mogę to nazwać sportem ekstremalnym :)
O dziwo te konkretne komary bardziej reagują na repelent, nie wiem z czego to wynika.
Droga jaką wybrałem jest dość nudna, dopiero przed Pallas robi się pagórkowato, tak to same bagna i komary.
Na zachodzie widać przebłyski słońca, jakaś nadzieja na poprawę pogody jest.
Pożegnanie z Finlandią
O dziwo przy tym konkretnym bagnie spało się przyzwoicie. Pogoda dalej nie zachęcała do jazdy, ale było odczuwalnie cieplej niż wczoraj. Powoli dotoczyłem się do Yllas, a potem zacząłem podjazd.
Przy stacji narciarskiej kończy się asfalt, a zaczyna się rzeźnia. Normalnie na takie pagórki nie ściągam bagażu, bo nie za bardzo jest po co. Tutaj jestem zmuszony go zrzucić, bo nie jestem w stanie podjeżdżać. Zatrzymywanie się w trakcie też nie wchodzi w grę, droga jest pokryta drobnymi kamyczkami, a moje opony łatwo łapią na nich uślizg. Momentami nachylenie skacze grubo powyżej 15%, wybijając się z rytmu, ze dwa razy podprowadzam. Na górze jest jedynie chmura, a szkoda, bo widok stąd byłby wart swego.
Powoli zjeżdżam w dół, cisnąc klamki. Zabieram bagaż i jadę do Kolari, nabrać zapasy przed granicą.
W Szwecji trafiam na dobre, równe drogi, zanika też wiatr i tempo wzrasta. Niestety, pierwszy raz na tej wyprawie zaczyna naprawdę lać. Zakładam ciuchy od deszczu i toczę się tam, gdzie pada nieco mniej intensywnie, by potrenować rozbijanie namiotu w deszczu. Przynajmniej w taką ulewę komary nie latają.
Do Kiruny
W nocy padało, ale rano nawet dało radę dojrzeć słońce zza chmur. Leniwie złożyłem obóz i ruszyłem do Kiruny. Droga prosta, równa i cholernie szeroka. Transportuje się nią urobek z kopalni, wielkimi ciężarówkami, o rozmiarze mniej więcej dwóch wagonów kolejowych.
Trasa jest w remoncie i wiele kilometrów przypominało raczej jazdę w głębokiej Rosji. Momentami padało, dość intensywnie, więc droga zaczęła zamieniać się w breję. Po którymś z kolei rozgrzebanym odcinku, przestał odbijać klocek w tylnym zacisku, w takim stanie przejechałem z 10km do najbliższej wiochy. Tam wrzuciłem rower do rzeki, zdarłem błoto i naprostowałem blaszkę w hamulcu. Przy okazji zmieniłem łańcuch. Całej tej scence przyglądało się dwóch murzynów, próbując ze mną gadać po angielsku. Jest ich tu z resztą od cholery, nie widać żeby mieli jakieś konkretne zajęcie. Ciekawe po co ich tu sprowadzono.
Powoli ciągnę dalszą drogę, gdzie ponownie łapie mnie ulewa. W mieście uzupełniam kolejny raz zapasy. Warunki mogą nie być ciekawe, ale sakwy pełne dobrych rzeczy znacznie poprawiają morale.
Po zakupach jadę na kolejny pagórek, w istocie górniczą hałdę. Trafiam na dobry moment, widać przechodzącą obok chmurę, która zafundowała mi prysznic przed Kiruną. Zjechałem i pociągnąłem kilka kilometrów za miasto, choć rozsądniejszym wyborem byłoby zostać gdzieś na górce.