W nocy przywaliło śniegiem powyżej mnie. Wjazd na Uturunku staje się coraz mniej realny, ale i tak chcę zobaczyć go z bliska. Czas ruszać do Queteny.
Na drodze są szlabany wjazdowe do parku Avaroa. Gdzieś tutaj powinienem kupić bilet wstępu, drogi jak na boliwijskie standardy, w dodatku z „rasistowską stawką” (Boliwijczyk płaci ułamek ceny). Jednak w okolicy nikogo nie ma, a drzwi są zamknięte na kłódkę. Dokumentuję to, w razie gdyby ktoś się przypieprzył „czemu nie mam biletu”.
Zamknięty szlaban i pusta droga wyjaśnia się niebawem. Jednym z powodów może być głęboki bród. Na początek robię go bez bagażu, badam nurt i dno. Następnie po kolei przenoszę bagaż i rower. Jadę do wioski w mokrych butach i spodniach, ale na szczęście suchych bokserkach. Przynajmniej rower miał okazję dobrze wymyć się z soli po trawersie Salaru de Uyuni.
Jak na zadupie na jednym z odludzi świata, w Quetena znajduje się całkiem dobrze wyposażony sklepik, z szyldem „sklep turysty”. Na ten moment posiadał takie rarytasy jak pomidory, mango, oliwki, a nawet wino. Na pewno lokalsi tego nie wykupią, ale ja chętnie.
Wcinam prowiant i chowam się przed deszczem pod okapem kościoła. Widzę ciężarówkę, której kierowca wcześniej oferował podwózkę. Zagaduje do mnie, jak tam rzeka? Pokazałem ślady wody na spodniach, miał trochę ubawu z dziwnego turysty.
Wyjeżdżam z wioski na drogę w stronę Uturunku. Jest stara tablica oznajmiająca, że wycieczki tylko z przewodnikiem. Wasze niedoczekanie, na szczęście ruch jest zerowy, nikt się nie będzie o to pluł. Droga jest bardzo marnej jakości, mnóstwo piachu. Siąpiący deszcz, wbrew pozorom pomaga, bo czyni nawierzchnię choć trochę jezdną.
Droga na wulkan powstała z jednego powodu. Do lat 90 prowadzono wydobycie siarki, o czym świadczą pozostawione hałdy i budynki zakładu przerabiającego urobek. Rynek siarki załamał się, od kiedy spowszedniały metody odsiarczania paliw i spalin wraz z odzyskiem surowca. Od tamtego czasu droga jest nieutrzymywana, a jej względna przejezdność to rezultat oczyszczania z większych kamieni. Nie mniej początkowy odcinek „da się jechać”.
Wjeżdżam na 4500 metrów z pełnym bagażem, aby tutaj rozbić bazę. Jest tutaj oczyszczone z kamieni miejsce na więcej niż jeden namiot. Kuchenka na tej wysokości nawala i sporo męczę się z jej uruchamianiem.