Następnego dnia poruszam się w osłonie gór granicznych na południe. Mam jeszcze do zobaczenia dwie ostatnie laguny przed granicą i mini przełęcz do zaliczenia.
Droga jest dość słaba, a ruch cholernych terenówek duży. Nie ma za specjalnie alternatywy, więc trzeba się przemęczyć. Na drodze zauważam ślady rowerowych opon, ciekawe czy spotkam ich właściciela.
Zjeżdżam w boczny szlak do Laguny Verde. Zauważam rowerzystę, okazuje się być znajomy. Kolejny raz wpadam na Chińczyka Timura. Udało mu się przebyć przez Salar de Uyuni i główną drogę lagun. Teraz mamy okazję razem pojechać w kierunku granicy.
Kawałek za jeziorami znajduje się południowy wjazd do parku i małe centrum turystyczne. W środku praktycznie nikogo nie ma. To dobrze, nikt nie będzie się pytał o moją brakującą wejściówkę do parku. Za to Chińczyk ma gadane i załatwia nam ciepły posiłek za grosze. W normalnych boliwijskich warunkach, nikt nie obsługiwałby pojedynczych osób.
Po chwili odpoczynku żegnam się, chce dzisiaj przejechać przez granicę. Jazda idzie ciężko, mam pod wiatr. Punkt graniczny, wedle tabliczki, nie jest czynny całodobowo, tylko w określonych godzinach. Zdążyłem tuż przed zamknięciem. Punkt jest znany z tego, że niezbyt legalnie pobiera opłatę manipulacyjną za odprawienie. Jednak ekwiwalent 5zł to niska cena za szybkie podbicie pieczątki i brak trucia dupy.
No dobra, jest granica, pojawia się dawno niewidziany asfalt. Gdzie jest zatem chilijska odprawa? Jak się okazuje, kilka kilometrów dalej, przy głównej drodze do Argentyny. Kiedyś i tego punktu nie było, a odprawa była w San Pedro. Zanim pojadę pod wiatr na celny, wcinam resztki oliwek. Trzepanie bagażu przez Chilijczyków zawsze zajmuje chwilę czasu. Tym razem chcą ode mnie numery ramy i wystawiają tymczasowy dokument do importu. Kolejne gówno, którego mam nie zgubić i oddać przy wyjeździe. Ta głupota nie funkcjonuje, gdy przywozi się rower przez lotnisko.
Teraz wiatr już nie ma znaczenia, jadę w dół. Nie chce dziś wjeżdżać do miasta. Zostanę trochę wyżej, gdzie jest wystarczająco chłodno, aby spało się przyjemnie. Pod czystym niebem mam ładne widoki na dolinę.
Zamierzam spędzić krótki odpoczynek w oazie na pustyni, czyli w San Pedro de Atacama. Jest to miejsce okropnie turystyczne, ale da się tutaj znaleźć spokój i chwilę relaksu. Panuje tutaj temperatura do życia, jest więcej tlenu do oddychania i więcej dobrego jedzenia. Zaklepuję jeden z tańszych hosteli, dalej od centrum, z bardzo przyjemną atmosferą.
Ze spraw pilnych, kupuję inną benzynę do kuchenki, by ta zaczęła być bardziej użyteczna w górach. Benzina blanca z budowlanego okaże się strzałem w dziesiątkę. Zabieram też niedokończony gazowy kartusz, który ktoś zostawił w hostelu. Spalanie gazu bardzo dobrze czyści kuchenkę.
Wpadam też na rynek, wiedząc, że mogę się tam spodziewać Timura. Jest darmowe wifi, a to przyciąga podróżników. Ustawiamy się na kolejną pizzę, przed kolejnym rozdzieleniem drogi. Timur zmierza do Antofagasty, a ja będę kończył kółko do Uyuni.