Cafayate-Chilecito

Następnego dnia mam jeszcze trochę łatwej drogi do przełęczy. Przed szczytem znajduje się nadajnik radiowy i mniej więcej w tym miejscu spotykam kolejnego motocyklistę. Podczas rozmowy udało mi się zrozumieć, że przed miastem będzie jakiś głęboki bród i że można go ominąć mostem odbijając w bok. Podziękowałem za informację i pojechałem na przełęcz.

Cuesta de Zapata, parę lat temu ktoś się tu stoczył w dół terenówką

Dojechałem do serpentynek Cuesta de Zapata. Parę terenówek spadło tutaj w dół, droga jest mocno przewężona. Na rower to całkiem fajny zjazd w dół, bardzo widokowy. Widzę też, że po drugiej stronie doliny wiedzie jakaś inna trasa przez góry Zapata. Może być to kolejna interesująca opcja do jazdy/spaceru.

W dół, do Tinogasty

Zjazd w dół prowadzi do krzaczastej równiny. Droga spotyka się z okresową rzeką, na ten moment kompletnie wyschniętą, ale pełną kamieni. Przekraczanie jej w te i we wte jest dosyć męczące, a dodatkowo można zgubić właściwą ścieżkę podczas spacerowania po suchym dnie.

Tą rzekę da się ominąć, jeśli wiesz jak, bądź ktoś ci to powie.

Wylądowałem już prawie przed miasto i w końcu zrozumiałem o co chodziło napotkanemu motocykliście. Bród nie jest jakiś z tych nie do przejścia, ale rzeka niosła oprócz wody masę syfu. Czas zerknąć na mapę. Zawracam kawałek i odbijam w piaszczyste dukty. Poza kopnym piachem, pełno tutaj dzikich wysypisk. Przebijam się do wioski, jest most. Można bez brudzenia nogawek przejechać na drugą stronę.

Trochę okrężną drogą, ale docieram w końcu do miasta Tinogasta. Jeśli komuś zależy na zaliczeniu drogi przez Paso de San Francisco, musi tędy przejechać. Ja szukam tylko chwili odpoczynku, a park w centrum jest do tego bardzo wygodny. Jedyne na co mogę ponarzekać, to cholerna sjesta. Argentyna jest jedynym krajem, gdzie godziny sjesty są traktowane serio. W pechowym przedziale czasowym nie jest czynne nic, ani sklepy, anie restauracje. Także pozostało wejść na chwilę do lodziarnio/kawiarni, kupić butelkę zimnego napoju i sączyć w cieniu, w oczekiwaniu na popołudniowe otwarcie biznesów.

Kolejna droga stu brodów (głównie suchych)

Z uzupełnionymi zapasami mogę ruszyć na bardzo pustą drogę o numerze RP3, również stary przebieg Ruty 40. Odcinek do granicy prowincji jest wyasfaltowany. Ruch jest jednak nikły, mijam tylko trenujących rowerzystów i biegaczy z Tinogasty. Jadę do zachodu słońca i odbijam w bok na wyżej położone miejsce, by rozstawić namiot.

Sześciotysięcznik na horyzoncie

Nazajutrz okazuje się, czemu droga jest niezbyt uczęszczana. Pomiędzy prowincjami istnieje kilkunastokilometrowa luka w asfalcie. Tak jak wszędzie indziej na świecie, granice prowincji potrafią być bardziej widoczne, aniżeli te państwowe. Za skrętem na pierwszą miejscowość pojawia się z powrotem asfalt. Mogę odrobinę przycisnąć do miejscowości Campanas. Małe miasteczko z luźną zabudową. Udaje mi się znaleźć obiekt reklamujący się jako pizzeria. Żal nie skorzystać. Właściciel nie wyglądał jakby spodziewał się klienta o tej porze. Mimo wszystko, dość szybko się ogarnął. Spytałem jeszcze o coś do picia, jakiś chłodny gazowany napój. Nie miał na miejscu, ale zaraz skoczył do sklepu obok i przyniósł do stolika, bez narzutu. Od razu milej.

Jaki elegancki przystanek

Została mi trasa przez przełęcz do Famatiny. Mało uczęszczana droga prowadzi w wąwozie pod górę. Po osiągnięciu przełęczy jest bardzo elegancki i bezstresowy zjazd. Wystarczy obrać wygodną pozycję i podążać w dół siłą grawitacji. Zatrzymuję się dopiero w mieście, przy warzywniaku. Obkupuję się owocami, które konsumuję w pobliskim parku. Naszła mnie refleksja, skoro dzisiaj dobrze idzie jazda, to może dojechać do Chilecito? Znam już miejsce na nocleg, więc mogę tam zajechać już po zmroku. Plan wdrożyłem w czyn i szybko dokręciłem do skrzyżowania z Rutą 40, stąd jeszcze tylko dwie dyszki do Chilecito. Podczas leżenia na kierownicy dogania mnie pickup i zrównuje się ze mną. „Hej, znasz kemping dla rowerzystów?” Tak się składa, że właśnie tam jadę.

Pod wieczór dojeżdżam na miejsce. Wygląda trochę jak hipisowska komuna, Obok zaczyna się jakaś drobna impreza, jednak na głębszą integrację nie mam ochoty, tylko rozstawić namiot i walnąć się na macie. Nie jest to jednak takie proste, bo imprezy tutaj nie wyglądają jak u nas. Myślałem, że klasycznie wszyscy się schleją, przysną i będzie spokój. Otóż nie tym razem. Tutaj śpiewy i muzyka trwają do rana. Dodatkowo dwa psy na terenie dostawały pierdolca. Niech to szlag, ze snu nici. Jedyną małą satysfakcją było odpalenie benzynowej kuchenki z rana.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.