Wjechałem na teren Chin. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że po tej stronie ogrodzenia trawa jest bardziej zielona. Może nie konkretnie trawa, ale zieleni sporo więcej.
Mimo tego, że dalej jadę wzdłuż tej samej rzeki, po tej stronie granicy komary w cudowny sposób zanikły. Prowincja Sinciang to zupełnie inne doświadczenie niż jazda na wschodzie.
Zaraz za przejściem muszę na chwilę zjechać na bok, mam mini awarię. Używam pedałów zatrzaskowych Time. Plastikowa nakrętka, która kasuje luz, zaczęła się wykręcać. Udaje się cienkim drucikiem wkręcić ją na miejsce, choć powinienem ją wkleić i mieć spokój.
Kontynuuję trasę, dojeżdżając do miasta Takashiken. Po przebojach na granicy, czas zjeść coś dobrego. Skierowałem się muzułmańskiej knajpy. Zaproponowano mi Pilaw, na co ochoczo przystałem. Nie była to typowa wersja tego dania. Do porcji ryżu z marchewką i cebulą, suto nasiąkniętego tłuszczem, podano kawał baraniny, w jednym kawałku. Do sporego talerza nakryto tylko łyżkę. Niesamowite przyrządzenie mięsa sprawiało, że właśnie tą łyżką można było go pokroić. Najlepsza baranina jaką w życiu jadłem.
Ruch w knajpie był spory, do kuchni wnosili kolejnego baranka do przerobienia. Poprosiłem jeszcze o wodę na drogę, nalano do butli herbaty. Podziękowałem i udałem się w dalszą drogę.
Na rogatkach miasta mam jeszcze do zaliczenia punkt kontrolny. Tutaj zostaje sprawdzony paszport oraz zawołany fotograf, czyli żołnierz z lustrzanką, by uwiecznić moją facjatę. To już znam z granicy koreańskiej.
Żołnierze dali mi jeszcze butlę chińskiego izotonika, po czym pożegnaliśmy się serdecznie.
Przejechałem przez mini przełęcz i w następnej wiosce znowu udałem się do knajpy, tym razem na Lagmana, czyli najlepsze danie jakie można zjeść w każdej knajpie w Sinciangu. Zawsze będzie nieco inne, ale muszę ponownie przyzwyczaić się do chińskiego poziomu ostrości potraw. Jeszcze piwko na wieczór i można iść spać. Szpalery drzew nasadzone przy drogach są przydatne przy noclegach na dziko.