Zygzakiem na południe

Jak można zauważyć na mapie, droga o numerze T-45, prowadząca nad jeziorem Rinihue, ma dziurę. Kiedyś istniała w całości, ale po którymś trzęsieniu ziemi mosty i część drogi osunęły się w stronę jeziora. Trasa od lat jest nieprzejezdna dla samochodów, ale znalazłem kilka relacji przejścia tej trasy. Co prawda były sprzed kilku lat, ale należało spróbować.

Z rana zacząłem podróż od dojechania do końca głównej drogi. Przejechałem przez świeży, betonowy most i znalazłem się na sporym placyku przygotowanym do załadunku drewna. Gdzieś stąd miała się zaczynać jedna z nitek na mapie. Pokręciłem się w te i wewte, nie znajdując kompletnie nic, poza zaroślami jeżyny. Pojadłem i pobrudziłem sobie ręce w dojrzałych owocach, w międzyczasie szukając jakiejś zaginionej ścieżki. Stąd szła tylko serpentynka na górę, ale na mapie z satelity oraz z poziomnic wynikało, że nigdzie nie prowadzi. Trudno, wypróbuję drugą nitkę z mapy, cudzy ślad.

Przez rzekę

Cofnąłem się z powrotem do krzyżówki dróg i wjechałem za zamykane ogrodzenie w pobliżu. Znajduje się pasieka i kolejna droga leśna. Tutaj już nie ma mostu i trzeba poszukać drogi przez kamienie. Niestety brodzenie po rzece nie pomogło zbytnio, bo po drugiej stronie jeszcze gęstszy busz.

Bez maczety ciężko coś znaleźć

Cudów nie ma, to jest las deszczowy, który zarasta bardzo szybko. Ślady ścieżki są mocno mgliste, gęsto zarośnięte jeżyną i bambusem. Może jeszcze desperat z plecakiem i maczetą mógłby pójść dalej, ale ja raczej nie mam czego tu szukać, biorąc pod uwagę, że dalej byłoby jeszcze zabawniej. Cóż, pora na wycof. W ramach ciekawostki dodam tylko, że droga jest przeznaczona do modernizacji i prędzej czy później ją udrożnią.

Wracam na główną drogę do Choshuenco. W międzyczasie mam przerwę na drodze, wycinanie powalonych na drogę drzew. W nocy trochę wiało, ale nie sądziłem, że tak mocno. Teraz też będę miał trochę pod wiatr i po pagórkach, jadąc na zachodnią stronę jeziora Panguipulli. Dawno temu tej drogi nie było, a pojazdy przewoził prom, tak jak po jeziorze Pirihueico.

Dojechałem do miasta Panguipulli pod wieczór. Zacząłem rozglądać się za miejscem na nocleg. Najpierw zajechałem do przyportowych krzaków, ale tam zalęgli się żule. Trudno, jest jeszcze jakiś hostel w miasteczku. Podjechałem pod hostel, ale dobijałem się tam na próżno. Cóż, po zmroku skierowałem koła na miejską plażę. Poczekałem aż ostatni spacerowicze pójdą sobie z terenu, a ja zaopiekowałem się jednym z jeszcze nieuprzątniętych stoisk, pozostałości po jakimś festynie. Poza światłem latarni, spało się całkiem przyzwoicie.

Miejscówka na plaży w Panguipulli. Pozostałości po jakimś festynie

Teraz muszę dokończyć okrążenie jezior. Pechowo znowu jazda asfaltami wypadła mi w niedzielę. Prostej drogi nie ma, trzeba dojechać prawie pod Los Lagos, aby przejechać dalej na południe. Stamtąd czeka już długa prosta do następnego dużego jeziora Ranco. Uzupełniam w Futrono zapasy i pod koniec dnia dojeżdżam na wschodni kraniec, do Llifen. Tutaj też próżno szukać kawałka krzaków na namiot, korzystam z prywatnego kempingu przy jeziorze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.