Wczorajszy przelot po głównych drogach był nieco nudny. Dawno nie wykręciłem ponad setki, w zamian za to dziś nie przejadę nawet połowy tego. Kolejna droga widmo przede mną.
Ruszam z Llifen na wschód, w stronę Maihue. Początek jest asfaltowy, aż do mostu na Pillanleufu. W tym też miejscu jest południowy wjazd w stronę Huilo-Huilo. Tamtędy dzień drogi krócej. Od tego punktu odbijam na południe, nad jezioro Maihue. Po jeziorze pływa czasem prom (łódka z trapem na pojedynczy pojazd), bo droga nad brzegiem jest okropnie pokręcona.
Przed zjazdem w dół, do następnej zatoczki nad jeziorem, robię sobie przerwę na przydrożnej skale. Widzę stąd górkę po drugiej stronie i zygzaczki serpentyny. Do wjechania, a raczej wepchnięcia/wniesienia, będę miał jakieś 600 metrów w górę. Robię pętelkę wokół rzek i zaczynam przeprawę od Rupumeica Bajo.
Pierwsze serpentynki to bardzo mocno nachylona droga szutrowa. Wraz z wjechaniem w las, utwardzenie się kończy. Zaczyna się coś na kształt ziemnej rynny. Nachylenie jest takie, że odpinam sakwy i zaczynam wnoszenie na raty. W międzyczasie mijam się z rodzinką idącą z naprzeciwka. Na szczęście nie wywołałem dyskusji na temat sensu obierania tej drogi. Za chwilę dochodzę do krzyżówki Prosto droga idzie na czyjąś prywatną posesję, a w lewo jeszcze ostrzej pod górę, po bardzo głębokim wąwozie. Tutaj oprócz noszenia bagażu, są jeszcze elementy szukania właściwej ścieżki. Zanim gdzieś wniosę sakwy, sprawdzam, czy to tędy. Nie jest to trudne, bo droga jest osłupkowana. Kiedyś ją zrobią, póki co jest zabawa. Na koniec jeszcze kilka powalonych drzew. Dobrze, że nie muszę teraz słuchać czyjegoś zrzędzenia na moje głupie pomysły, starcza mi własne.
W gęstym lesie robi się ciemno. Docieram w pobliże szczytu przełęczy. Jest piękna zielona polana i dookoła tylko las. Wystarczająca nagroda. Bonus czeka rano.
Po świetnym śnie, słyszę z namiotu znajomy dźwięk skrzydeł. Gdzieś w okolicy fruwa koliber. Uzbrajam aparat i zaczynam polowanie. Polanka, na której rozbiłem namiot, była pełna kwiatów, do których przylatują. Za którymś z kolei razem udało mi się trafić zarówno z kadrem, jak i ostrością. Tutaj nie ma zbyt wiele czasu na reakcję, ale na szczęście kolibry cyklicznie przylatują do tych samych krzaków.
Po śniadaniu zwijam namiot i ruszam ścieżką. Po jakimś czasie mijam się z traktorem, czyli już będzie jezdnie. Będzie sporo palenia hamulców w drodze do wsi. Dalsza droga zaliczy jeszcze kilka pagórków, ale sensacji nie będzie. Powoli wrócę na główną trasę dookoła Lago Ranco. W tygodniu nie jest tu już tłoczno i można w komfortowych warunkach jechać dalej. W miasteczku dokupuję coś do jedzenia na wieczór i jadę dalej, wypatrując miejsca na namiot w ciągu drutu kolczastego. Finalnie znajduję łąkę z dziurawym ogrodzeniem.