Rano dalej zimno, wilgotno i pochmurnie, ale przynajmniej nie wieje. Czas na mały rozruch. Rozjaśniać zaczyna się za skrzyżowaniem dróg, z których jedna odbija do Talas. Ja jadę do Toktogul, ale najpierw muszę zdobyć przełęcz, ostatnią powyżej 3000 metrów na mojej trasie.
Śnieg z nocnego opadu jeszcze nie stopniał. Stąd czeka mnie długa, ale wygodna droga w dół, na prawie 900 metrów. Praktycznie zero hamowania, jaka ulga dla roweru.
W dół bez większych sensacji. Jedynie co trochę tamowało ruch, to spędy zwierząt z gór, oczywiście asfaltem, innej drogi nie ma. Jest tutaj trochę przydrożnej komercji, jako, że porusza się tu masa aut. Część barów ma parasole i zasłony z logiem polskich browarów. Tyskie, żubry i temu podobne. Ja planowałem coś zjeść w Toktogul, ale nie było to takie proste. W jednym miejscu zamykali knajpę, w innym było szykowane wesele. Dopiero w centrum miasteczka udało się zaspokoić głód.
Noc spędziłem nad zalewem Toktogul. Miałem plan, by stąd dotrzeć z powrotem nad Issyk-Kul, ale bardzo pokrętną drogą. Ewidentną zaletą planu było to, że droga miała nie przekraczać granicy 3000 metrów, czyli, żebym nie musiał trząść się z zimna w śpiworze.
Rano miasteczko jest puste. Zajeżdżam jeszcze do sklepu po prowiant i ruszam w trasę. Mam jeszcze do przejechania kilkanaście kilometrów po głównej drodze, a potem odbijam w bok. Zrobiło się ciepło, ostatni sklep przed zjazdem, można zjeść lody. Skręcam na trasę oznaczoną na sztabówce jako P-69, najbardziej pokręcony rollercoaster jaki przejechałem w Kirgistanie.
Początkowe kilometry są w bardzo dobrym utrzymaniu, przejeżdża się przez kilka wiosek. Trasa z grubsza prowadzi na wschód, równolegle do Narynu. Ten drobny szczegół, że przecina mnóstwo rzek, które głębokimi kanionami wżynają się w ziemię. Nikt dla paru tysięcy osób mieszkających w tych górach nie będzie budował wiaduktów. Dobrze, że chociaż mosty są. Także jest jak na prawdziwej kolejce górskiej, w górę i w dół, bez płaskiego kawałka.
Wjechałem na drugi z kolei podjazd i widzę przed sobą kolejny zygzak po drugiej stronie rzeki. To demotywuje. Zjeżdżam na dół, siadam nad rzeką i odpoczywam. Podjeżdża za mną stara Łada, z której uchylają się drzwi. Kierowca mówi, że mieszka w dole kanionu, jak potrzebuję czegoś, to służy pomocą. Podziękowałem, ale postanowiłem jeszcze dzisiaj ruszyć się w górę i być jedną górkę do przodu. Szło mi na tyle marnie, że w na górze byłem już po zachodzie słońca. Znalazłem miejsce, skąd nie było widać żadnej jurty i rozstawiłem namiot, zanim przyszła całkiem solidna burza.
O poranku znowu świeciło słońce. Był to rejon o wiele bardziej zielony niż wczoraj, ze sporą ilością pól i widocznymi z drogi farmami. Jednak zanim dojadę do wioski, dla której ta droga istnieje, muszę przejechać jeszcze trzy podjazdy.
Z oddali widzę szalejącą burzę, ale nie znajduje się ona na mojej drodze. Z porannych 2100 metrów, finalnie ląduję w Tołuku, na 1400. W centrum jest parę sklepów z mikrym asortymentem, punkt z którego ruszają marszrutki w powrotną drogę i to wszystko. Dalsza droga jest już w zasadzie nieużywana.
W wiosce jest sporo dzieciarni, więc przerwę robię sobie przy moście za zabudowaniami. Robi się upierdliwie ciepło, a ja właśnie mam 1000 metrów w górę do zrobienia.
Początkowy odcinek jest w wyjątkowo marnym stanie, pełnym luźnych kamieni. Złażę z roweru i pcham przez następne dwie serpentyny. Po chwili jestem mokry od potu. Na szczęście wyżej nawierzchnia jest już w lepszym stanie, ze dwa źródła z wodą też się znajdą. Ruch pojazdów zerowy.
Przy szczycie przełęczy znajduje się mini bagno, a po drugiej stronie kawałek zielonego stepu. Jaka zmiana krajobrazu. Pomiędzy zielonymi pagórkami znajduje się kilka domostw. Jadę jeszcze kawałek dalej, do następnej rzeki.
Rzeka wżyna się głęboko w góry, tworząc kanion. Przejeżdżam w górze rzeki na drugą stronę i ostatni raz wspinam się tego dnia. Ciężko tutaj o kawałek płaskiego, a domów jest całkiem dużo. Rozstawiam namiot na pastwisku. Przychodzi do mnie Kirgiz z sąsiedniej chaty, ale nie zamęcza mnie i po zobaczeniu kto ja, wraca do siebie.