Po krótkiej przerwie w Puno, ruszam w stronę Boliwii. Droga jest jedna, prowadzi w bliskiej odległości od jeziora Titicaca. Poza porą deszczową są też z pewnością dobre widoki na Kordylierę Królewską, która pokazuje mi się tylko jako przebłyski zza chmur. Trasa jest dość tłoczna, ale w pełni asfaltowa, można się przemęczyć. Na uszkodzonym kole też daje radę jechać. Punkty graniczne z Boliwią są dwa, jeden zwany Desaguadero, drugi Kasani. Pierwszy jest głównym dla tranzytu i autokarów, położony na rzece-przelewie z jeziora Titicaca. Mało przyjemne miejsce, niepolecane. Drugie to boczne przejście dla małego ruchu turystycznego. Czyli dla rowerzysty w sam raz i właśnie tam się wybieram.
Zjeżdżam na nocleg przed ostatnią miejscowością. Mam okazję obserwować kolejną burzę nad jeziorem.
Następnego dnia zwijam niezbyt suchy namiot i ruszam do miasta granicznego. Zaczyna się ulewa, taka, która w parę minut czyni mnie mokrym. Wchodzę do restauracji na śniadanie, aby trochę obcieknąć i przeczekać najgorszy moment. Przy okazji wydaję resztę drobniaków w małym sklepie spożywczym.
Czas ruszyć w stronę granicy. Parkuję rower przed peruwiańskim punktem i szybko dostaję pieczątkę wyjazdową. Na drodze jest szlaban, ale poza tym granica nie jest kontrolowana. Kamienny murek z bramą i następny kraj. Piesi mogą łazić jak chcą, to twoją sprawą jest, aby zdobyć pieczątkę do paszportu. Zatem parkuję rower po stronie boliwijskiej i idę się odprawić. Niestety Boliwia to najmniej przyjazny migracyjnie kraj po drodze. Na początek duża karta migracyjna do wypełnienia, z której zostanie ci wydany odcinek do oddania przy wyjeździe. W Peru się ogarnęli i od dawna tego badziewia nie mają. Drugi aspekt, bez kombinowania i płacenia, wjazd jest na maksimum 30 dni. Na szczęście, mi tyle wystarczy.
Lądowanie w kolejnym kraju. Wyraźnie daje się odczuć, że jest biedniej. Na razie za mocno to nie razi, bo wjeżdżam do turystycznej przygranicznej mieściny Copacabana. Oprócz straganów i knajp, są tutaj ważniejsze miejsca. Można na przykład załatwić sobie lokalną kartę SIM. Najlepszy zasięg ma państwowa sieć ENTEL. W mieście jest punkt, gdzie można nabyć i zarejestrować kartę na siebie. Nie trwa to przesadnie długo. Zostało mi jeszcze pozbycie się peruwiańskich banknotów, co można uczynić u jednego z cinkciarzy na rynku. Da też radę wypłacić pieniądze ze ściany płaczu. Boliwijski Banco Fie jest kolejnym bankiem, który nie chce ode mnie prowizji za wypłatę w ich bankomatach.
Załatwiłem wszystkie sprawy formalne, mogę ruszać w drogę. Ta jest mocno pokręcona, łącznie z podjazdem na paręset metrów w górę. W ten sposób poprowadzono granicę na półwyspie, aż do cieśniny Tiquina. Oddziela ona jezioro Titicaca na dwie części i należy w całości do Boliwii. Nie ma tam mostu, są tylko „promy”. Promy to drewniane, płaskodenne łódki, z silnikiem od motorówki i deskami umożliwiającymi wjazd samochodom. Na następny kurs nie muszę długo czekać. Pakuję się na jedną z łodzi, wraz z dwoma autami. Opłata rzędu 2zł. Łódka trochę przecieka, ale chyba w ramach tutejszej normy. Mały silniczek powoli pcha ten wynalazek na drugą stronę cieśniny.
Chciałbym coś zjeść, ale tutaj jest już po porze obiadowej i nie bardzo komu chce się pracować. To co jest rzadkością w Peru, w Boliwii jest normą i będę trochę na to narzekał. Cóż, jadę dalej, w górę. Pierwszy odcinek leci gładko, ale następny okazuje się szutrówką. Droga jest w przebudowie na dwa pasy i trochę zmieniają jej przebieg. Tłukę się tą drogą do późnego wieczora. Nie jest prosto tutaj znaleźć kawałek miejsca na namiot, przy drodze gęsta zabudowa, a nad samym jeziorem teren jest zabagniony. Pozostaje wdrapać się na kolejne wzgórze i stąd obserwować następną nadciągającą burzę, której wiatr próbuje zgasić mi kuchenkę.