Ucieczka od deszczu

Plany można mieć bardzo ambitne, ale jeśli są oparte na nieprawidłowych założeniach, to należy je zweryfikować raz jeszcze. Po dotarciu do punktu kontrolnego, Abancay, muszę przeorganizować trasę. Rower to tylko łódka na morzu i nie zawsze warto płynąć pod wiatr.

Niektórzy nie dowierzają, że nie robię notatek z podróży i polegam na własnej pamięci. Inni dziwią się jeszcze bardziej, gdy dowiadują się, że nie prowadzę intensywnych planów i nie roztrząsam każdego z wariantów drogi na miesiące przed wyjazdem. Za to siedzę dużo przed mapą w trakcie trasy. Jak to wygląda w rzeczywistości? Ano tak.

Na około dwa tygodnie przed wylotem, usiadłem przed komputerem i zacząłem zaznaczać punkty i drogi na mapie. Te miejsca, które chce zobaczyć i te miejsca, które nadają się na uzupełnienie zapasów i ewentualny odpoczynek. Punkty dzieli odległość. Odległość posiada różne metryki, można pomiędzy punktami poprowadzić drogę najkrótszą, a można też meandrować po bezdrożach. Wartości należy wstawić do tabelki w ulubionym arkuszu kalkulacyjnym i wyliczyć warianty minimalne oraz maksymalne. Z odległości na kołach wynika czas, który trzeba poświęcić na jej przebycie. Nie jest to proste przełożenie, bo być może trzeba się gdzieś cofnąć, gdzieś poczekać na bardziej sprzyjające warunki. Założenie początkowe brzmiało, „około 100km średnio na dzień”. To był błąd numer jeden, który dość szybko wyszedł na wierzch. To założenie jest do spełnienia, o ile w górach da się odzyskiwać część energii na zjazdach. Praktyka wygląda tak, że na większości dróg intensywnie pali się hamulce, a jazda w dół wymaga trochę wysiłku. Także na bezdrożach Peru 60-70km na dzień jest dobrym wynikiem.
Przeciętny odpoczynek z założeń – jeden dzień „nic nie robienia” na tydzień. Całkiem realna metryka, bo nawet jeśli jedziemy ciurkiem 3 tygodnie, to zwyczajnie po tym leżymy plackiem przez 3 dni. Brak dni „poza siodłem” w planach ma sens tylko na krótkich wyjazdach, na długich prowadzi do stopniowej kumulacji zmęczenia i szybszego zdychania na trasie. Realia są takie, że poza obliczeniami przechorowałem 5 dni w górach.
Pomiędzy drogą, a własnymi możliwościami jest także czynnik trzeci, pogoda. Pora deszczowa zaczyna się gdzieś w grudniu, ale im dalej na północ, tym szybciej. Od wyjechania z Chile śledziłem pogodowe mapki. Miałem plan przejść się z plecakiem do Choquequirao. To takie nieco mniej komercyjne ruiny od Macchu Picchu, na zboczu kanionu rzeki Apurimac. Aby tam dotrzeć, trzeba zejść w dół rzeki, a potem wdrapać się w górę. Jednak mogłem tylko patrzeć się na prognozę, która od jutra przepowiada tam deszcz. Nie mżawkę, tylko zlewę, która potrwa z przerwami do końca pory deszczowej. Parę dni wcześniej miejsce zupełnie osiągalne, ale przez opóźnienie, muszę je odpuścić. Choć nie lubię odpuszczać, to jakoś nie szczególnie się tym zmartwiłem, przede mną jeszcze kilka innych mocnych punktów do zobaczenia.

Pierwotny plan zakładał także drogi na wschód od Cusco, ale im bliżej Amazonii, tym bardziej dostanę deszczem. I nawet nie chodzi o bycie mokrym, ale o przejezdność dróg o naturalnej nawierzchni z gliny i kamieni. Także potrzymam się nieco bardziej ubitego traktu przy wododziale Andów. Spokojnie, płasko i nudno nie będzie, a strefa klimatyczna będzie się zmieniała kilka razy w ciągu dnia.

Zanim ruszę w drogę, dzień odpoczynku i uzupełniania zapasów.  Abancay to jedno z brzydszych miast po drodze, ale da radę wypić kawę z ekspresu i zjeść dobre ciasto. W sklepach są też piwa do wyboru, a i nawet tak dziwne rzeczy jak regionalny dżem z czarnego bzu, choć żadnego krzaka po drodze nie dojrzałem.
Idę też do rowerowego, aby kupić tubkę kleju do łatek, na zapas. Znajduje się tutaj dobrze wyposażony sklep z częściami, ciuchami i rowerami MTB o nazwie „Roberts Bikes”. Potem będę pluł sobie w brodę, że drugiego takiego już w Peru miał nie będę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.