Prognoza okazała się trafna, od rana nad Abancay wiszą chmury. Czas ruszać, tym razem w dół do doliny, przez podmiejskie pierdolniczki. Poziom 1800 osiągnięty, warto go odnotować, bo minie dużo czasu, zanim zjadę gdziekolwiek poniżej 2000 metrów (to uda się dopiero daleko w Argentynie).
Obijam na świeżo zrobiony odcinek drogi PE-3SF. Jest to wąska, kręta droga, ale z nowym asfaltem. Aby minąć się z większym pojazdem, nawet ja muszę przysunąć się do krawędzi. Na szczęście ruch jest symboliczny. Żadna duża ciężarówka nie zmieści się na serpentynach.
Droga na początku przekracza małą przełęcz, a potem podąża się doliną rzeki. Jest tutaj dużo bujnej roślinności, a kukurydza i bananowce są przydrożnych ogródkach. Jedynie psy czasem wyskakują na drogę, niezbyt zwyczajne rowerzystów. Bez większych trudności docieram do miasteczka Lambrama, gdzie wcinam obiad. Przyda się uzupełnić kalorie, bo za miastem już zaczyna się prawdziwa droga w górę, po porośniętym eukaliptusem zboczu.
Las się szybko kończy, a droga dalej leci w górę. Gdzieniegdzie trwają jeszcze prace wykończeniowe przy przepustach, więc załapuję się na mijankę. Im wyżej, tym robi się chłodniej. Powoli doganiają mnie burzowe chmury, gdy zaczyna kropić odbijam w bok i rozstawiam szybko namiot. Dojechałem na wysokość 4100m, z chmury sypnie mi marznącym deszczem po namiocie. Jednak burza szybko przejdzie, a w nocy będę miał rozgwieżdżone, mroźne niebo nad głową. W ten oto sposób można mieć tropiki i śnieg w ciągu jednego dnia, w odległości nie większej niż 60 kilometrów.
Rano strząsam lód z namiotu i grzeję śniadanie. Jest jeszcze trochę w górę, a tam jeszcze całkiem sporo śniegu, na szczęście na asfalcie już stopniał. Po drodze są dwie przełęcze, na ponad 4600m. Pomiędzy nimi jezioro i hulający wiatr. O dziwo na tafli da się dostrzec coś na kształt siatek do hodowli skorupiaków. Intrygujące warunki na taką instalację.
Po drugiej stronie mam piękny zjazd w dół, do miasta Chuquibambilla. Tym razem też goni mnie burza, ale przycisnąłem nieco mocniej pedały i spadło na mnie ledwie kilka kropel deszczu. W mieście udaje mi się coś zjeść i znaleźć całkiem przyzwoity zasięg internetu. Korzystając z okazji, rozmawiam dość długo przez telefon na głównym placu, co wzbudza lekkie zainteresowanie. Co to za dziwny język u przybysza?
Zaczepia mnie jeden człowiek po angielsku, po chwili okazuje się, że nawet kojarzy skąd jestem i ma jakąś rodzinę w Polsce.
Na tej trasie będę miał jeszcze dużo pozytywnych reakcji, chyba mało turystów się tutaj zapuszcza.
Po wyjechaniu z miasta droga wiedzie dalej w dół, do wąskiego kanionu. Choć to ponad 2800m, zrobiło się zdecydowanie cieplej. Na następnym podjeździe będzie się ze mnie lał pot, a to nie zdarzyło się od dawna. Znowu pogoda się zmienia, nadchodzi kolejna burza. Udaje mi się uciec na drugą stronę przełęczy i rozbić się w przydrożnym zagajniku.