O poranku mam piękne krajobrazy, dzięki wiszącym nisko chmurom. Jadę na następną przełęcz, przejeżdżając przez miasteczko „El Progreso”, choć tak naprawdę powinno nazywać się „Regreso”. Przypominało raczej jakieś miejsce z rubieży ZSSR, ze zdewastowanym zakładem produkcyjnym w tle. Zajechałem coś zjeść, ale o godzinie 10, nikt nie miał ochoty ze mną gadać. Zamknięte, przyjdź pan później. W Peru naprawdę rzadko zdarza się takie podejście. Z lekką pogardą dla mieszkańców miejscowości, pojechałem w górę, by zjeść jakąś puszkę wyciągniętą z sakwy.
Jeszcze chwila i kolejna wysoka przełęcz zaliczona. Teraz jadę w dolinę, którą otaczają kopalnie. No i kończy się dzień dziecka, asfalt się urywa, a droga do zbyt równych nie należy. Tłukę się do miasta Challhuahuacho, które od zachodniej strony również przypomina czasy słusznie minione. Rozpieprzona błotna droga, żelbetonowe szkielety budynków, warsztaciki, większy i mniejszy handel. Choć już wieczór, udaje się znaleźć jakąś otwartą jadłodajnię. Cóż, kupić jeszcze jakieś piwko na wieczór i wydostać się z tego bajzlu. Reszta miasta nie jest już tak brzydka, jest zwyczajnie rozkopana i w przebudowie, a wczorajsza ulewa niezbyt łagodnie obeszła się z wykopami. Odbijam na inną drogę, też świeżo wyasfaltowaną PE-3SG. Za miastem są górnicze osiedla, wybudowane dla pracowników pobliskich kopalni. Droga jest pusta, poza paroma samochodami z agitacją wyborczą, śmiecących ulotkami. Polityka w Peru, niczym kopalnie, agresywnie wcina się w krajobraz, wszechobecne malunki na budynkach i skałach, plakaty i ulotki.
Na odpoczynek od tego wszystkiego zjeżdżam w bok, na elegancką zieloną polankę.
Rano zaczynam dzień od zjazdu do Haquiry. Asfalt urywa się wraz z początkiem terenu zabudowanego. W przeciwieństwie do wielu polskich inwestycji, tutaj najpierw kopie się kanalizację, a potem leje asfalt. Do etapu drugiego jeszcze nie doszli.
W knajpce przy rynku dostaję śniadanie. Z telewizora w jadłodajni leci ichnie Disco Peruano, wraz z teledyskiem, jak na tutejsze warunki wysokobudżetowym. Jest najazd z drona na rynek jakiegoś miasteczka oraz śpiewają „Santo Tomas”. Co za przypadek, właśnie dziś tam zmierzam.
Zanim dostanę się do końca drogi, przede mną jeszcze sporo utrudnień. Na początek zjazd na dno kanionu, a potem podjazd po drugiej stronie, na 4000 metrów. Przy okazji, jest to granica regionu Apurimac. Tam czeka mnie elegancki zjazd do miasteczka Quinota. Dziś niedziela, dzień handlowy, a cała droga jest zastawiona straganami.
Za wioską jest jeszcze kawałek w dół, w zupełnie innym krajobrazie. Całkiem gęsty las, również z iglakami. Na zielonej trawie, w cieniu drzew, pasą się owce. To tak jakby nagle trafić na Bałkany. Aż zrobiłem sobie dłuższy postój nad rzeką.
Dalsza droga to czasem niknący asfalt pośród wiosek. W jednym miejscu było spore zgromadzenie, chyba przygotowania do Corridy, poza tym spokojne tereny i łagodny teren do jazdy. Udaje mi się dotrzeć do Santo Tomas. To większe miasto w tym rejonie, z kolonialną architekturą, wąskimi uliczkami i masą tuktuków. Przy tym wszystkim całkiem ładne. Nie mniej znowu robię za UFO, gdy zostawiam rower na ulicy pod jadłodajnią.
Wyjeżdżam jeszcze parę kilometrów za miasto, w stronę kolejnej przełęczy. Jednak na szczyt dzisiaj nie jadę, idzie burza. Udaje mi się rozstawić namiot w takim miejscu, że dostanę tylko wiatr i efekty wizualne, a całość przejdzie bokiem.