Następnego dnia melduję się w ostatniej większej osadzie przed płaskością. Zabawne miejsce, orły hałasują nad głową, przeganiając się nawzajem. Jest nawet przybytek, który od biedy można nazwać restauracją, w którym wpycham śniadanie.
Widzę, że przez ulicę lecą rurki z wodą, no to szukam dokąd one lecą. Napatoczył się akurat policjant, na migi pokazuję, że potrzebuję wody. Tłumaczy, że ta woda to raczej do picia się nie nadaje. Zabiera mi butelki i wysyła jakiś ludzi, żeby mi je napełnili. To jest ten jedyny raz, kiedy ktokolwiek sprawdza moje papiery w Mongolii. To raczej z ciekawości, bo łatwiej mu przejrzeć moją wizę, niż na migi wypytywać się o takie rzeczy. Przy okazji mogę obejrzeć „biuro szeryfa”. Za parę chwil zjawia się dostawa wody, którą troczę do bagażu.
Z 10 litrami wody przejeżdżam mostem na drugą stronę rzeki i zaczynam zabawę. Słońce przygrzewa zdecydowanie mocniej, niż to było do tej pory. Niektóre fragmenty szlaku są mniej lub bardziej jezdne, czasem trzeba przejść kilka wyjeżdżonych ścieżek w bok, by znaleźć jakąś, po której da się jechać. Wolno, bo wolno, ale przesuwam się do przodu, w stronę małej wioski przed właściwym zadupiem.
Jest tutaj kilka sklepików, dokupuję jeszcze jedną butelkę, powiększając zapas do 12 litrów wody. Czas ruszyć dalej.
Kilka kilometrów za wioską przepływa rzeka, która tworzy na pustyni głęboki kanion. Mostu nie ma, także po kolana w wodzie i na drugi brzeg. Teraz tylko wepchnąć rower przez kilkunastometrową wydmę i można jechać dalej, już po płaskim.
Jadę dalej i na horyzoncie widzę motocyklistów, którzy do mnie machają. Podjeżdżam do nich. Jak się okazało, złapali gumę na tylnym kole. Użyczam im trochę wody i postanawiam pomóc. Przecież nie zostawia się ludzi po środku niczego.
Łatanie dętki nie jest takie proste, najpierw trzeba wyjąć koło, wybijając tylną oś. Gorący tłumik trochę ogranicza dostęp. Zasób dostępnych narzędzi dość skromny. Trzeba znaleźć coś odpowiednio długiego, zauważam, że półka na bagaże ma stosownie długie śruby. Potrzeba jeszcze jakiegoś kamienia w roli młotka, ale szukanie go nie jest takie proste. Jest, po dłuższej walce udaje się wybić oś, z drobną szkodą dla gwintu śruby.
Skoro koło zdjęte, to jeszcze trochę skakania po oponie, żeby zeszła z felgi. Teraz widzę stan dętki, nic dziwnego, że strzeliła, nie jedna łata już na niej. Pożyczam trochę świeżego kleju. Czas czekać aż wyschnie. Zbliża się już zachód, ale dalej jest patelnia. Chłopaki z motocykla pod mongolskimi płaszczami mieli jeszcze puchowe kamizelki. Widocznie przy jeździe jest zdecydowanie chłodniej.
Dętka założona, to teraz nakładanie opony i wstawianie koła. Sugeruje przetarcie bębna hamulca benzyną. Szmata do baku i cyk, gotowe. Tylko zapomnieli go zakręcić, a chwilę później motocykl przewrócił się. Benzyna wylewa się na piach, na szczęście nie za dużo. Z naprzeciwka zatrzymał się jeszcze jeden motocyklista, który użyczył sznura do przytrzymania półki bagażowej.
Niby prosta sprawa, a zeszło się z półtorej godziny. Ruszam dalej, póki coś widać. Przejeżdżam jeszcze 15 kilometrów i znowu widzę niedawnych znajomych. Tym razem z wyjętym przednim kołem, ale już kończą robotę. Znowu użyczam im wody. Dalej nie jadę, zjeżdżam w bok z wyjeżdżonych ścieżek, żeby w nocy ktoś mnie nie przejechał.