Następnego dnia jadę kawałek wzdłuż rzeki Khovd, do wioski Khovd
Akurat trafiłem na moment, gdy przyjechała ciężarówka z dostawą towaru. Niewątpliwie najdziwniejszym towarem na ladzie jest brykiet z odchodów jaka. Z uzupełnionymi zapasami wody wybieram się ponownie do głównej drogi, ale ponownie nową ścieżką.
Okoliczne pagórki to mieszanka żółci, zieleni i czerwieni, w przeróżnych konfiguracjach. Ścieżki są w pełni jezdne i warto pojechać po swojemu.
Podczas zjazdu notuję kolejną awarię. Wylatuje mi dodatkowa butelka z benzyną przez suwak. Suwaki nie lubią pyłu, a ich smarowanie nieznacznie wydłuża ich żywot. Ten już zupełnie rezygnuje ze współpracy ze mną, więc załatwiam problem przy pomocy noża i sznurka. Nie wożę w środku drobnicy, więc nic nie wylatuje. Zwiększa się za to czas dostępu do zawartości torby.
Po osiągnięciu południowych brzegów jeziora Aczit, pozostało jechać pagórkowatą drogą w stronę Olgij. Jest tu wiele ścieżek, ale wszystkie prowadzą w tym samym kierunku. Wioch brak, są kopalnie i chyba coś, co robi za cegielnię, choć cegła nie jest tutaj najpopularniejszym materiałem.
Dalsza droga prowadzi do kanionu nad rzeką Khovd. Jest tu sporo zarośli przy brzegach, więc ponownie komary mają się dobrze. Do miasta dojadę dopiero jutro, więc nie pozostaje nic innego, niż znaleźć jakiś płaski kawałek na namiot i odfiltrować sobie trochę wody na kolację (ta rzeka to mętny syf). Na poranek zostało mi już naprawdę niewiele drogi, pozostało tylko około 20 kilometrów po dziadowskiej tarce.