Ewakuacja z Mongolii

W nocy strasznie mnie sponiewierało. Pierwszy raz konkretnie się czymś zatrułem. Nie mam zamiaru roztrząsać czym, ale ruszyć w tym stanie nigdzie się nie mogę. Taktykę obieram jak zawsze, pozostaje leżeć w namiocie i pić wodę.
Z leżeniem nie jest to taka prosta sprawa, Khovd jest położone niżej niż Olgij i robi się tutaj konkretna patelnia, a mój namiot stoi na niej. Jedyne co dobre, że mam raczej wersję na ciepły klimat. Otwieram oba wejścia na przestrzał, idzie wytrzymać temperaturę.

Pod wieczór mam niezapowiedzianego gościa, w tle zachodzącego słońca zmierza do mnie strażnik w skórzanej kurtce, ze starą drewnianą strzelbą na plecach. Surrealistyczny widok, tylko czego on chce? Ponoć obok jest baza paliw, a ja rozbiłem się nieco za blisko. Tyle, że ja nie zamierzam się stąd ruszyć, pokazuję swój wczorajszy obiad nieopodal. W ramach kompromisu odpinam namiot i przenoszę się na następne wzgórze, strażnik pomaga przenieść graty.
Tu ponoć jest ok. Co za różnica? Ehh, idę odpoczywać dalej.

Następnego dnia na żołądku jest już lepiej, mogę się stąd zwinąć, jednak nie mogę jechać poza Khovd. Czemu? Tutaj dochodzi matematyka połączona z pieprzoną biurokracją.

  • Plan na drugi wjazd do Chin był intensywny, prawie 3,5 tysiąca kilometrów, a w dodatku mam koło do naprawienia.
  • To nie Europa, przejścia graniczne nie są czynne w weekendy oraz święta państwowe. Zamknięte i tyle.
  • Wiza ma 30 dni.

Jest 17 lipca, niedziela. Aby uzyskać maksymalny czas wizy, muszę przejechać przez granicę w poniedziałek, wtorek lub środę. Do granicy mam około 500km przez wysokie góry, jeszcze nie wiem, czy jest tam tylko asfalt, czy jednak parę setek po terenie. Na kole, które jest ryzykowne do takiej jazdy. Na środę 20 lipca nie mam szans się wyrobić, a podwózek nie mam zamiaru robić. Z prostej kalkulacji wynika, że najlepszy termin jest w poniedziałek 25 lipca. To oznacza, że mam trochę czasu do „przepierdzielenia”. Ponieważ mam stracha jeździć po okolicy na gównianym kole, pozostaje wykorzystać czas w obrębie miasta.

Postanowiłem zlokalizować jakoś miejsce z dostępem do internetu. Gdzież nie sposób lepiej się dogadać, niż w szkole językowej? Po krótkiej pogawędce jeden z uczniów jedzie ze mną na rowerze, by zaprowadzić mnie do kafejki. Stajemy na tyłach postsowieckiego bloku, mieszkanie na parterze zostało przerobione na kafejkę. Sam bym w życiu tu nie trafił. Dziękuję serdecznie i przepierdzielam parę godzin na szukaniu informacji.
Kolejnym miejscem, które umożliwia spokojny odpoczynek, to plac w centrum miasta. Wieczorem ludzie schodzą się tutaj, jeżdżą na rolkach, słuchają muzyki. Jedyne miejsce poza bazarem, które nie jest „martwe”

Główny plac to chyba najmniej dołujące miejsce. Nawet wieczorami coś się tutaj dzieje

Tym razem wybrałem się na sen na pustkowie za miastem, gdzie nikt się nie przypierdziela.

Następnego dnia na placu panuje dziwne poruszenie. Mam okazję obserwować krótką paradę z fanfarami. Nie wiem czy dzisiaj jest jakieś święto państwowe, czy coś w tym rodzaju, ale kafejka jest zamknięta.

Na terenie miasta znajduje się jeszcze zamknięte, zarośnięte, wesołe miasteczko. Ciekawy obiekt do zwiedzania, nie wiem co komu strzeliło do głowy, żeby postawić takie coś. Na stare nie wygląda.

Opuszczone wesołe miasteczko. Coś nie pykło.

W centrum jest parę starych drzew i zieleni. Wiecie skąd są te drzewa? Posadzili je Chińczycy paręset lat temu. Pewnie na tej pustyni dałoby radę jeszcze wiele innych, bo rzeka jest w pobliżu. Tyle, że to wymaga nadzoru i nawadniania w pierwszych latach po posadzeniu. W Chinach mijałem wiele takich nasadzeń, tutaj jednak to jakoś nie działa. Nikt tego nie pilnuje, infrastruktura jest rozkradana. Tak, za tym płotkiem kiedyś były sadzonki i system nawadniający.

To coś za płotkiem to miał być pas zieleni. Wyschło, rozkradli i chuj. Wiecie czemu w Khovd w środku miasta są drzewa? Bo posadzono je, zanim Mongołowie przejeli ten teren.

Jak już wcześniej wspominałem, nadmierne przebywanie w mongolskich miastach nie sprzyja zdrowiu psychicznemu.  Pojawia się Weltschmerz, rozważania o perspektywach z punktu widzenia mieszkańca i takie tam. Cztery dni przebywania tutaj to wystarczająco długo. Jako, że mam jeszcze jakieś niezaleczone resztki problemów jelitowych, biorę ostatni nocleg w hotelu. Jest jeden nawet całkiem świeży, ale na szyld nie starczyło kasy. Zabawne jest tłumaczenie pani spisującej dane z paszportu, że „Warsaw” to nie jest nazwisko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.