Poranek powyżej 2 tysięcy metrów jest wyjątkowo przyjemny. Wypogadza się, a lekkie słońce przyjemnie grzeje, a nie wypala skórę. Jeszcze zostało mi trochę drogi w górę, najwyższa przełęcz na drodze ma prawie 2900 metrów wysokości. Potem następuje długi zjazd w dół, doliną rzeki Bodoncziin, której wody giną gdzieś w piaskach pustyni. Po drodze znajduje się kilka małych wiosek, udaje mi się znaleźć jadłodajnię w Bajanzurh. W oczekiwaniu na posiłek można się walnąć na kanapie, co znaczy, że zbliżam się do Azji Środkowej. Po obfitym posiłku, przyjemną drogą wzdłuż rzeki, ląduję w kanionie, tutaj znajdę kawałek zakola i miejsce na namiot.
Następnego dnia mam dosłownie kilka kilometrów do wylądowania na pustyni. Jeszcze tylko mała wioska, a jakże, „Ałtaj” i zostaje długa prosta. Gdy kończą się ściany kanionu, znika cień i zostaje przestrzeń.
Jest zdecydowanie ciepło. Dla chłodzenia lepiej ruszyć do przodu, do wioski Ujencz. Jest ona położona przy kolejnej rzece z gór, która zniknie na pustyni. W przeciwieństwie do poprzedniej, tutaj wzdłuż rzeki jest jakieś rolnictwo i woda nie marnuje się kompletnie. Czyżby miało to jakiś związek z tym, że mieszkańcy Mongołów nie przypominają? Ponadto kręci się tutaj sporo marszrutek, jest kilka barów, można coś zjeść.
Za wioską jest najbardziej gówniany fragment drogi. Budowa nie jest dokończona, wygląda to tak, jakby wykonawcy przestali płacić, a on się zmył.
Nie zmienia to faktu, że przed miastem Bulgan powstaje punkt poboru opłat. Tylko jak wymusić przejazd przez ten punkt, jeśli można wykonać elegancki łuk, jadąc obok po pustyni?
Mam 22 lipca, piątek. Także mam do przesiedzenia weekend, zanim otworzą granicę.