Ruszam we wtorek, dając sobie tydzień na dojechanie do granicy. Uzupełniam jedzenie w sakwach do pełna i ruszam na wylotówkę na wschód od miasta. Tylko coś dziwnie duży ruch z naprzeciwka
Niektórzy jeszcze nie ogarnęli, że nie jadą przez step, gdzie jest tyle pasów, ile sobie zamarzą. Także muszę chwilę poczekać aż jaśnie państwo, jadący oboma pasami, sobie przejadą. Chyba były jakieś zawody albo inna impreza za miastem.
Droga za miastem to płaska długa prosta. Po przejechaniu tabunu niemal pusta. Po drodze zrównuje się ze mną motocyklista i coś zagaduje, najpierw po angielsku, potem po rusku. Krótsza chwila i okazuje się, że obaj jesteśmy z Polski. Stanęliśmy na poboczu i zrobiliśmy sobie parogodzinną pogawędkę, to był strasznie pozytywnie zakręcony gość. Jechał tutaj drogą lądową przez Rosję. Wryło mi się w pamięć, że polecał mapy Nokii, bo ciągnęły go po największych zadupiach.
Przyjemnie jest pogadać z kimś w ojczystym języku po tak długiej przerwie.
Jako, że tego dnia już zbyt daleko nie zajadę, przed miejscowością Manhan rozbijam się za mostem, przy rzece. Niestety, z lenistwa, trochę za blisko drogi. Późnym wieczorem musiałem posłać parę jobów, by przegonić „młodzież”, zainteresowaną co to za dziwny obiekt nad rzeką.
O poranku zajeżdżam do wioski. O dziwo jest tu park, są drzewa. Też nie wygląda to jak sprawka Mongołów. Jest za to sowiecki pomnik po środku.
Asfaltową drogą, powoli jadę w górę. Infrastruktura jest bardzo świeża, jeszcze trwają ostatnie prace przy drodze. Pogodę mam taką se, bo w połowie łapie mnie ulewa, tak konkretna jak dawno nie miałem. Chowam się z rowerem za nasypem i wcinam drugie śniadanie. Za to jakie piękne będą widoki, gdy osiągnę przełęcz
Po drodze mijam sporo rozbitków, a to przecież świeża droga. Jednak niewielu się nauczyło, jak się jeździ po asfalcie, inni nie będą już mieli okazji.