Poza zamierzonym przesuwaniem się na mapie coraz to dalej na zachód, jeszcze w domu, siedząc nad mapami zaplanowałem, że zrobię pętelkę na północ od Murun. O tym co się tam znajduje, miałem dość mgliste pojęcie. Była to jedna z lepszych niespodzianek w tej podróży.
Czytaj dalej Jezioro Hovsgol i dolina Darhad

Na noc odbijam od drogi i chowam się z namiotem w obniżeniu terenu, byle nie wiało. W końcu to pustynia. Rano okazuje się, że przewidywania co do pogody można sobie darować. Leje deszcz! Całe szczęście, że jest już asfalt, bo ziemia zamieniła się w błoto. Czas ubrać kurtkę i jechać do Sainszandu.

Czytaj dalej Przez pustynię

Po przekroczeniu przełęczy czekał mnie zupełnie odmienny krajobraz. Z początku trafiłem na zielone tereny, które w sezonie są zapewne pełne turystów, ale zamknięta droga na przełęcz skutecznie mnie przed nimi ochroniła. Pierwsze miasto po drodze, Datan, wyglądało jak z planu westernu. Przed budynkami stały nawet drewniane poręcze do przypięcia konia. Zakładam, że to przystosowanie ze względów turystycznych.

Jako, że dostałem się na otwarte przestrzenie, tutaj zaczyna bardziej hulać wiatr. Na szczęście od paru dekad trwa w Chinach program zalesiania stepów.
Techniki są różne, ale na tym obszarze najpopularniejsze jest robienie dość dużych dziur w ziemi, gdzie wkopuje się sadzonki drzew. Zanim wyrosną nad powierzchnię, zdążą się ukorzenić i będą bardziej odporne na wiatr. Co by nie mówić, wbrew krytycznym opiniom, to działa!

Chiński program zalesiania stepów. Jak widać, całkiem sporo się udaje
W czasie dalszej podróży, obserwowałem mongolskie starania, po tamtej stronie granicy, to wybitnie nie działa…

Z umiarkowanym wiatrem w pysk, udałem się w drogę na zachód. Zapomniałem o tym, że ośrodki miejskie zaczęły być nieco bardziej rozrzedzone i na kolację w mieście Baocheng wpadłem już po zmroku. Na szczęście, udało mi się znaleźć knajpę przed zamknięciem, kolejny raz wywołując konsternację wśród obsługi. Pierwszy raz na stół wjechała herbata z mlekiem (a raczej mleko zabarwione herbatą). Chyba nie ma innej rzeczy, która tak mocno kojarzy mi się Mongolią.
Po zmroku miasto zamiera, chociaż w tym klimacie, w większości miejsc w Europie dopiero zaczynało by się życie. Udaje mi się zlokalizować sklep, by kupić sobie piwo i mogę zawijać się na nocleg.

Następnego dnia zostało mi około 30 km, aby skręcić z kierunku północnego na zachodni. Krajobraz zmienia się w półpustynię ze szczątkową roślinnością. Pustka zniekształca perspektywę, wydaje się, że jest zupełnie płasko. Jednak jadący w oddali pociąg, który porusza się zygzakiem, uświadamia, że płasko być nie może.

zaczyna być nieco mniej zielono
Jadę z wiatrem w pysk, osiągając zawrotną średnią 10km/h. Przy jednym z wiaduktów zatrzymuję się, aby chwilę odetchnąć. W przestrzeni pod wiaduktem wiatr zaczyna się kręcić, tworząc mini wiry z piasku. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy nie jestem przypadkiem debilem, wybierając trasę ze wschodu na zachód? Na szczęście wykręciłem spory zapas czasu, więc ważnością wizy nie musiałem się martwić, zostało tylko jechać do przodu.

Następny przystanek, wiocha po środku niczego. Szukam sklepu, jest jakiś, ale poza klientami grającymi w karty, na półkach praktycznie nic. Za paręset metrów, po drugiej stronie ulicy, znajduje się sklep o asortymencie lepszym niż w większości miast. Są nawet świeże owoce. Ot, uroki poruszania się tam, gdzie nawet szyldu nie udaje mi się rozszyfrować.

Następnym celem w mojej podróży, było dojechanie nad zatokę Bohaj, a konkretniej do twierdzy Shanhaiguan, gdzie położony jest jeden z krańców Wielkiego Muru. Charakter drogi też się zmienił, przyszło mi wjechać w gęściej zaludnione i bardziej uprzemysłowione tereny prowincji Liaoning.

Aby dostać się nad wybrzeże, pozostało przebić się przez resztę gór wschodniomandżurskich na niziny. Oczywiście w Chinach ciężko się nudzić, więc o paru dziwnych zdarzeniach warto opowiedzieć.

Na pierwsze z nich nie musiałem długo czekać. Gdy zjechałem do płaskiej doliny rzeki Ai i zacząłem szukać jakiejś jadłodajni. Zacząłem się kręcić po wsi Dabao, szukając czegoś, co przypomina knajpę. Wróciłem się kawałek z powrotem i wszedłem do pustej restauracji, w której była tylko obsługa. Na blacie leżały przygotowane potrawy, gotowe do wrzucenia na wok i podania. Wypatrzyłem kawałki bakłażana, ponacinane i wypełnione farszem z czosnku. Poprosiłem o porcję i zasiadłem do stołu. Jednak zanim wjechało główne danie, podano mi sałatkę ze składników, które nawet dzisiaj trudno jest mi rozpoznać. Była całkiem niezła. Zanim skończyłem, wjechało główne danie. Najlepszy bakłażan jakiego w życiu jadłem. Na koniec deser, truskawki podawane z białą posiekaną rzodkiewką. Na przeciwko mnie, do stolika dosiadł się kucharz, który przygotował dla siebie zupę. Kelnerka starała się na różne sposoby dowiedzieć się, skąd jestem i co taki dziwny gość robi tutaj. Pokazała swój dowód osobisty, powiedziała „Zhongguo”, więc wystarczyło odpowiedzieć „Po la”. Chińczycy to nie Amerykanie, wiedzą doskonale, że istnieje taki kraj jak Polska i mniej więcej ogarniają gdzie to jest.

Byłem dość konkretnie głodny, ale wszystkiego jednak nie zmogłem. Zacząłem się zastanawiać, ile mnie ten posiłek będzie kosztować. Truskawki dopiero zaczynały sezon i tanie nie były. Okazało się, że kompletnie nic. Taki tam rasizm. Jedyna rzecz, jaką miałem i która nadawała się na pamiątkę, to moneta z polskim orzełkiem, która ostała się w portfelu. Wymieniliśmy się uściskami, otrzymałem jeszcze wodę w butelkach na drogę.

Drugiej dziwnej sytuacji nie musiałem długo szukać. W drodze do Fengcheng, znalazłem kawałek iglastego zagajnika. Wjechałem tam po zmroku, nie budząc niczyich podejrzeń. Noc przebiegła spokojnie, ale pobudka była ciekawa. Nad ranem słysząc hałas, otworzyłem namiot i wśród drzew, nad namiotem, ujrzałem chińskiego drwala, z wielką belką drewna na ramieniu. Byłem podobnie zdziwiony jak i on. Chwilę na siebie popatrzyliśmy, po czym oddalił się w swoją stronę. Zwinąłem obozowisko i pojechałem w dalszą drogę.

Do osiągnięcia płaskości wystarczyło przejechanie dwóch miast, kilku mniejszych górek i jednej przełęczy. Niestety coraz bardziej tłoczną drogą. 
Pożegnanie z górami wschodniej Mandżurii

W nocy trochę padało, więc nie śpieszyło mi się ze wstawaniem. Ruszyłem spokojną drogą X030 na południe. Drogi z prefiksem X są zwykle najlepszą dostępną opcją, ruch minimalny, a stan utrzymania całkiem względny. Droga przecina rolnicze tereny w pobliżu zalewu na rzece Songhua i kilka wiosek. Rolnicze tereny na prowincji. Zabezpieczyłem urwany hak sakwy trytytkami i ruszyłem w drogę. W pierwszej wiosce, szukałem czegoś, co przypomina pieczywo, na daremno. Chleb, w europejskim rozumieniu tego słowa, widziałem tylko w Pekinie. Tak to są na półkach tylko ciasta drożdżowe. Wiele rzeczy, które są dosyć powszechne w Europie, są nieosiągalne lub bardzo drogie (sery, czekolada). Udało mi się przemycić w bagażu rejestrowanym trochę jedzenia np. węgierskie salami. Jest dostępnych dużo słodyczy, choć większość to strasznie przetworzone wynalazki. Ja upodobałem sobie na przegryzki chińską wersję czegoś, co Rosjanie nazywają smokwą (i nie chodzi tu o figi). Dostępne w wersji porzeczkowej w prawie całych Chinach.
Najlepiej wychodzi stołowanie się w przydrożnych barach. Jakość i cena serwowanych posiłków zupełnie nie zależy od subiektywnej klasy lokalu. Ceny zawierają się zwykle w okolicach 20-25 juanów za dość solidne porcje jedzenia. Jeśli wybierałbym się tylko do Chin, to kuchenki bym ze sobą nie brał, to bez sensu.

Gdy wyjeżdżałem z Pekinu, ostatni raz zajrzałem na prognozy pogody. Nad morzem japońskim umieścił się mały tajfun, którego odpryskami kilka razy oberwałem. To nie są zwykłe deszcze, po takim czymś pierwszego dnia padł mi zegarek oraz licznik. Jak już zaczyna tutaj padać, to do następnego dnia nie ma co oczekiwać poprawy, trzeba jechać dalej. Zwłaszcza, że wiza krótka.

Chiny dla sporej części osób kojarzą się ze słowami takimi jak komunizm, obóz pracy, reżim, miasta – molochy i inne mało przyjemne rzeczy. Nie można wprost powiedzieć, że to wszystko zachodnia propaganda, ale rzeczywistość mocno odstaje od takich pojęć. Czym w zasadzie jest system polityczno-gospodarczy Chin? Rozpatrywanie tego w kategoriach europejskich całkowicie nie ma sensu, a także wykracza poza aspiracje tego bloga.

„Socjalizm totalitarny zmienił się w koncesyjno-etatystyczny” – Kazik, Cztery Pokoje

Ten cytat dobrze oddaje również chińską transformację. Może zamordyzmu już nie ma, ale biurokracja i burdel prawny mają się całkiem dobrze.

Czytaj dalej Restrykcje w Chinach

Jak powszechnie wiadomo, do jazdy rowerem wystarczy rower, za wszystko inne zapłacisz kartą MasterCard. Jednak to nie ta kategoria wyjazdów.

Nie podróżuję w stylu ultralight, ale w miarę możliwości staram się obcinać kilogramy i nie targać niepotrzebnych rzeczy. Kilka miesięcy, duża rozpiętość temperaturowa, ciężkie warunki i miejscami konkretne odludzie wymuszają zabranie trochę sprzętu, żeby nie znaleźć się w ciemnej dupie. Czy udało nie przesadzić z kilogramami?

Długo i nudno, ale być może jest kilka wartych uwagi patentów wyprawowych.
Nikt za pisanie komplementów o szpeju mi nie płaci, a szkoda :) Czytaj dalej Sprzętowo – Ekwipunek

Tym razem pomyślałem, że zacznę od tyłka strony. Czyli nie od tego, co mi się tutaj podobało, a to, co mnie denerwowało. Nic ze strasznych rzeczy, wszak Kirgistan wciągnął mnie na tyle, że zwracałem sobie sprawy problemami i po prostu jeździłem.

Zasadniczo dwie sprawy zaszły mi za skórę, żule i dzieci. Kierowców pomijam, bo o ile kultura jazdy to dno, ale natężenie ruchu do dużych nie należy.
Czytaj dalej Kirgistan z gorszej strony